I przyszedł maj. Prawdziwa zapowiedź kolejnego początku lata, z niebem niemożliwie niebieskim i zielenią soczystą do granic. Z chodzeniem bosymi stopami po trawie, książką czytaną pod drzewem, z ciastem rabarbarowym i nieznośnie słodkim zapachem bzu.
Wspomieniootwieracz kłótni o hamak, nóg poparzonych pokrzywą, rowerowych wywrotek, kolan zdartych do krwi i dźwięku Family Frost, na który trzeba było puścić się biegiem do głównej drogi z paroma monetami brzęczącymi w kieszeni.
Tęsknota za czasem, gdy złych snów nie było. A może były, tylko pryskały wraz z otwarciem oczu, zagłuszone bzyczeniem owadów obijających się o szybę i wyblakłe w słonecznym świetle wpadającym do sypialni.